Terry Gilliam, jedyny Amerykanin w grupie Monty Pythona. W „Latającym Cyrku…” odpowiedzialny był za niesamowite animacje, wyświetlane pomiędzy kolejnymi skeczami i stanowiące ich abstrakcyjne połączenie. Czasami pojawiał się też w jakiejś epizodycznej rólce, ale były to przepadki dość rzadkie, a jeśli już do tego dochodziło, to grana przez niego postać po kilku-kilkunastu sekundach znikała. Kiedy Pythoni zawiesili działalność, Gilliam zajął się reżyserią, dając upust swojej wyobraźni. Pierwsze kroki stawiał jeszcze podczas realizacji „Świętego Grala”, szybko jednak odnajdując swój własny, oryginalny styl. Każdy kolejny film, to niezwykła opowieść o człowieku, o kłębiącym się w nas szaleństwie. W tych filmach rzeczywistość miesza się z surrealizmem. Wystarczy wspomnieć takie tytuły, jak choćby „Fisher King”, czy „12 małp”. Ostatnio miałem w końcu okazję obejrzeć „Brazil”. Antyutopia, w której świat przyszłości to doskonale zaprogramowana, biurokratyczna machina. Społeczeństwo zostało odpowiednio zorganizowane i nie ma w nim miejsca na indywidualność, a jeśli ktoś będzie próbował się spod tego mechanizmu wyrwać, znajdzie się sposób na zahamowanie takich zapędów. Jest to dość pesymistyczna wizja przyszłości, ale czy to tylko reżyserska wyobraźnia? Czy przypadkiem nie mamy tu obrazu naszego społeczeństwa w nieco tylko krzywym zwierciadle?
Ostatnio Gilliam ponownie dał upust swojej niesamowitej wyobraźni, realizując dość monumentalnego „Parnassusa”. Miał z tym filmem sporo problemów, śmierć producenta i odtwórcy jednej z głównych ról, ale dzięki wsparciu rodziny udało mu się pomimo tych przeciwności ukończyć film. Dzięki nowoczesnej technologi, animowane kolaże z czasów Monty Pythona można było zrealizować w bardzo realistyczny sposób. Tytułowy Parnassus, wędrowny iluzjonista, pojedynkuje się z diabłem walka polega na pozyskaniu ludzkich dusz. Dość naiwnie wierzy on w ludzkie pragnienie piękna i dobra. A stawka tego pojedynku jest bardzo wysoka, ukochana córka głównego bohatera. Film świetny, bardzo Gilliamowski, choć z drugiej strony nieco rozczarowujący. Winę za uczucie niedosytu, które powstało po jego obejrzeniu ponosi bardzo nachalna zapowiedź filmu, która z wielką częstotliwością nadawana była w telewizji, w okolicy świąt, a w której zebrano niemal wszystkie, najlepsze fragmenty filmu. Właściwie podczas seansu nie pojawiła się żadna niespodzianka. Wyobrażam sobie jak musieli być rozczarowani ci, którzy twórczości Gilliama nie znają, kierowani reklamą, zapowiadającą film, jako największe wydarzenie od czasu „Władcy pierścieni”. Ja tam bawiłem się świetnie, no i nauczyłem się w końcu, żeby pod żadnym pozorem nie oglądać trailerów zapowiadających film. Muszę jeszcze wspomnieć o świetnej kreacji Toma Waitsa, który wcielił się w postać diabła. Był wprost wyśmienity. Myślę, że taki diabeł, potrafiłby każdego zmanipulować, skłonić do tego, by zagrał z nim w jego grę, według ustalonych przez diabła zasad. Lepiej takiego demona na swej drodze nie spotkać.
Kolejnym dziełem Terry’ego Gilliama ma być jego własna interpretacja wielkiej książki Cervantesa „Don Kichot”. Reżyser próbuje ten film nakręcić od wielu lat, ale właśnie teraz jest duża szansa na realizację tego planu. Już nie mogę się doczekać na kolejną surrealistyczną ucztę przygotowaną przez Gilliama.