Tydzień w teatrze

W piątek 20 listopada, po bardzo długiej przerwie byłem w teatrze! Niestety, nie dane mi było „dotknąć” teatru. Po prostu miałem okazję zobaczyć w sieci premierę przedstawienia „Baba – Dziewo” w Teatrze Polskim w Warszawie. Tak jakoś wyskoczyła mi reklama i postanowiłem się skusić. Kupiłem bilet, dostałem link do transmisji i w piątek przed godziną 19 zasiedliśmy przed telewizorem aby móc uczestniczyć w tym wydarzeniu. Z jednej strony fajnie, można szeleścić opakowaniem chipsów, rozmawiać, komentować na bieżąco wydarzenia toczące się na scenie. Poczułem jednak wielką tęsknotę za cała tą celebrą związaną z wyjściem do teatru. Odkurzenie marynary i wypastowanie butów, wieczorna wyprawa do miasta, oczekiwanie w foyer teatru, dzwonki zapraszające do zajęcia miejsca na widowni, pogrążona w ciemności scena, na której niezbyt wyraźne cienie pobudzają tylko wyobraźnie, a później wyczekiwany kontakt z żywym aktorem. Tego nie da się porównać z żadnym innym sposobem opowiadania historii. Spektakl w teatrze pozwala jej doświadczyć, wejść do środka. W teatrze jesteśmy podglądaczami, możemy niemal dotknąć opowieści. To co się wydarzy na scenie znacznie głębiej zostaje w głowie niż film. Wychodząc z teatru głowa pełna jest pytań, a policzki parzą od wrażeń. No i zostają jeszcze rozmowy na temat przedstawienia w drodze powrotnej. Tego wszystkiego bardzo mi zabrakło w piątek.

Pomimo tych wszystkich braków niezmiernie przyjemnie było móc obejrzeć Babę – Dziwo. W sumie, gdyby nie pandemia nawet nie miałbym okazji zagościć w tym teatrze. Przecież nie pojechałbym do stolicy jedynie po to aby obejrzeć spektakl. A sztuka jest bardzo ciekawa. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska napisała ją przeszło 80 lat temu, a wciąż jest zaskakująco aktualna. Mamy XXI wiek, a totalitaryzm opisany w tym utworze, zaczyna powstawać na naszych oczach. To jest niesamowite, fascynujące, a przed wszystkim przerażające. „Historia magistra vitae” mawiali Rzymianie, ale to jest totalna bzdura. Niczego się nie uczymy z przeszłości. Pomimo niewiarygodnego postępu naukowo technicznego, człowiek jest dokładnie taki sam. Nasza małpia natura nie uległa ewolucji. Oszukać, zdominować, zniszczyć i wyciągnąć jak największe korzyści dla siebie. A że potrafimy ubrać to w piękne slogany, cóż inteligencja. A wracając do samego spektaklu, dwie kreacje w szczególności zapadły mi w głowie, Ewa Makomaska jako Valida Vrana, doskonała w roli przywódczyni narodu, oraz jej najwierniejsza z wiernych, czyli Anna Cieślik jako baronowa Lelika Skwaczek. Obie panie były doskonałe.

A to był dopiero początek. W niedzielę przeniosłem się do krakowskiego Teatru Starego (oczywiście wirtualnie). Chociaż spektakl „Nic” okazał się tym rodzajem teatru, którego nie za bardzo rozumiem. Zbyt wiele poezji oraz całe mnóstwo rzeczy toczących się na scenie, których znaczenia po prostu nie byłem w stanie ogarnąć i zrozumieć. Ale i tak przeżycie bardzo ciekawe. Zawsze to coś innego, pożywka dla umysłu.

We wtorek był Wrocław i Teatr Współczesny, gdzie mogłem obejrzeć spektakl „Jutro przypłynie królowa” według książki Macieja Wasilewskiego. To historia znajdującej się na Pacyfiku rajskiej wyspy Pitcairn. To jednak rajskość pozorna. W tej idyllicznej scenerii przez pokolenia kobiety przechodziły przez prawdziwe piekło, które zostało usankcjonowano miejscowym prawem zwyczajowym. Przypadek Pitcairn to dowód na to, że w każdym z nas siedzi zło. A co do samego przedstawienia. Pomysłowe i bardzo sugestywne. Przez chwilę nawet cieszyłem się, że nie oglądam go na żywo, chociaż mam wiele dobrych wspomnień związanych z wrocławską sceną. W ten sposób jednak trochę mniej mnie to zabolało.

A piątkowy wieczór spędziłem w Teatrze Polskim w Bielsku – Białej pochłonięty oglądaniem „Mistrza i Małgorzaty”. W ciągu ostatniego roku miałem częste spotkania z dziełem Bułhakowa. Najpierw słuchając audiobooka czytanego przez Wiktora Zborowskiego, później obejrzałem spektakl w Teatrze Kochanowskiego w Opolu. Ale i tak z wielką przyjemnością powróciłem do Moskwy, w której grasuje messer Woland ze swoją bandą. Opolska interpretacja podobała mi się znacznie bardziej, zwłaszcza pod względem wizualnym. Zaletą tej bielskiej była za to muzyka w tle. Chociaż, właściwie to muzyka grała tutaj na równi z aktorami. Siedzący w tyle sceny kwartet smyczkowy robił niesamowity klimat, sprawiał, że doznania były bardziej przejmujące. Ciekawym pomysłem było obsadzenie w roli Wolanda kobiety, ale jednak jak dla mnie Marta Gzowska-Sawicka była za mało demoniczna. Za to towarzysze Wolanda, świetni. Fagot, Azazello, Hela i Behemot byli niesamowici. Pełni energii, wprowadzali na scenę prawdziwą anarchię.

Ale to nie koniec. Dziś czeka mnie jeszcze „Król Lear” w wykonaniu teatrów Modrzejewskiej w Legnicy i Kochanowskiego w Opolu. Za to w poniedziałek przeniosę się do Białegostoku, gdzie Teatr Papahema wystawi GALLERY OF MODERN heART. Bardzo jestem ciekaw tego ostatniego. A kiedy tylko skończy się to covidove szaleństwo, pójdę na pierwszy spektakl wystawiany przez najbliższy teatr!

2 Comments

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s