Ostatnio przypomniał mi się mój pierwszy komputer, który dostałem jakieś 19 lub 20 lat temu. Był to 8 bitowy Atari 800 XL, popularnie zwany atarynką. Właściwie trudno go nazwać komputerem, to była raczej dość prymitywna konsola do gier, bo do tego celu głównie mi służył. Jakiekolwiek oprogramowanie użytkowe było właściwie niedostępne, a żeby móc coś z nim podziałać trzeba było znać język programowania Basic, o którym nie miałem zielonego pojęcia. Zresztą, będąc dzieciakiem, nie miałem nawet takich ambicji. A jakie wówczas były gry! Patrząc na dzisiejsze produkcje, które swoją doskonałością coraz bardziej przypominają interaktywny film, aż trudno uwierzyć, że na wile tygodni mogły całkowicie pochłonąć bardzo proste w fabule i właściwie tylko symboliczne pod względem graficznym gierki. W co się grało? Zacznę od jednej z najbardziej znanych i chyba najlepszych gier na komputery 8 bitowe, „River Ride”. Pierwowzór wszelkich strzelanek i symulatorów lotu. Sterujemy myśliwcem lecącym w korycie rzeki i niszczymy wszystko, co spotkamy na swojej drodze, pilnując jednocześnie poziomu paliwa w naszych zbiornikach, które na bieżąco trzeba uzupełniać. Gra wydawała się prosta, ale pozory mylą. Ciekawe, czy komuś udało się dolecieć do końca? Ja o takim wyczynie nie słyszałem.
Kolejną grą, którą nigdy nie można było się znudzić , był „Montezuma’s Revenge”. Jedna z najlepszych platformówek, jakie kiedykolwiek wymyślono. Kierujemy maleńką postacią, której pierwowzorem był z pewnością Indiana Jons, i we wnętrzu azteckiej świątyni poszukujemy ukrytego skarbu. Niekończący się labirynt podziemnych korytarzy, uatrakcyjniają nam liczne pułapki, skorpiony, czy toczące się czaszki, które musimy omijać. Jak się niedawno dowiedziałem, gra ta zawierała błąd i nie dało się jej ukończyć, to rozwiązało tajemnicę ukrytego skarbu, którego nigdy nie odnalazłem.
Kolejny klasyk to logiczno – zręcznościowy „Boulder Dash”. Naszym zadaniem jest zebranie wszystkich diamentów znajdujących się na planszy, a później dojście do wyjścia ewakuacyjnego, tak, żeby nie zastawić sobie drogi, ani nie osunąć na siebie sterty głazów. Gra miała kilka części i zmuszała nie tylko do dokładnego obmyślenia obranej drogi, należało też zmieścić się w wyznaczonym czasie, dlatego przejście każdej kolejnej planszy wymagało kilka podejść.
Od zawsze uwielbiałem gry wyścigowe. Przy „Road Race” odpadają kolejne odsłony „Need for Speed”! Do znudzenia, całe godziny spędzałem na przemierzaniu Ameryki w czymś, co nawet umownie nie przypominało samochodu. Co ciekawe, największe prędkości udawało mi się osiągnąć podczas mgły, rzecz, której w realnym świecie lepiej nie próbować.
Na koniec wspomnę jeszcze o mojej ulubionej gierce z tego okresu zatytułowanej „Fred”. Była to całkowicie polska produkcja. Gra należała do jednych z najbardziej zaawansowanych graficznie, z atarynki więcej chyba już nie dało się wycisnąć. Typowa platformówka, w której wędrujemy jaskiniowcem, a jako broń przed ropuchami, pterodaktylami, krabami i innymi niebezpiecznymi przedstawicielami fauny, służą nam kamienie. Oj nieźle trzeba było się natrudzić, żeby przebrnąć przez kolejne plansze. Wystarczyło otrzeć się o kolec kaktusa, żeby stracić życie.
Gier w które się wówczas grało było znacznie więcej. Wystarczy tylko wspomnieć takie tytuły jak „Pac Man”, „Don King Kong” „Spy vs Spy”czy zupełnie niekonwencjonalne szachy fantasy „Archon”. Miło jest powspominać te archaiczne czasy, kiedy cieszyły małe rzeczy, a gry pobudzały wyobraźnię, bo wiele należało się natrudzić, by domyśleć się co przedstawiają kolorowe linie i kwadraty. Tylko jedno wspomnienie burzy ten idylliczny obraz, aby uruchomić grę, za każdym razem należało ją wgrać z kasety magnetofonowej, poprzez specjalny magnetofon, do komputera. Trwało to zazwyczaj jakieś 20 – 30 minut. Przez ten czas na ekranie telewizora, do którego podłączony był komputer latały zmieniające się linie, i wydobywały się dziwaczne dźwięki. Bardzo często jednak zdarzało się, że już pod sam koniec tego procesu na ekranie, zamiast wyczekiwanej gry, pojawiał się napis ERROR.