Od kilkunastu już lat używam glanów. Był taki czas, że nie rozstawałem się z nimi bez względu na pogodę, nosząc je i zimą i latem. Nie jedną górę w nich zdobyłem. Dzisiaj noszę je okazjonalnie, ale mam do tego typu obuwia spory sentyment.
Jak się okazuje glany są obuwiem dość leciwym, w tym roku skończyły dostojne pięćdziesiąt lat. Ich twórcą był prawdziwy lekarz, Niemiec dr Klaus Märtens. Już podczas wojny, by ułatwić sobie własną rehabilitację, stworzył buty z miękkiej skóry z gumową podeszwą, zrobioną ze zużytych opon samolotowych. Pierwsze prawdziwe martensy pojawiły się w 1960 r. Początkowo używane były głównie przez angielskich dokerów, później jednak chętnie przyjęte zostały przez subkultury (skinheadów i punkowców), ich konstrukcja sprawiała, że świetnie sprawdzały się w ulicznych bójkach. Prawdziwy boom, glany przeżyły w latach 90 – tych. Praktycznie nie było subkultury, związanej z muzyką gitarową, której integralnym elementem stroju, nie byłyby glany. Nosili je goci, depesze, fani grunge’u i metalu. Poza klasyczną czernią zaczęły pojawiać się buty w innych kolorach, czerwone, żółte, białe, zielone. Za nim jeszcze pojawiły się sklepy z logiem Dr Martens, zdobycie glanów nie było takie łatwe. Na przełomie lat 80-tych i 90-tych szukano więc zamienników. Najbardziej pożądane były wojskowe opinacze, ale mogły też być otmętowskie Kangury. A kto pamięta dziś jeszcze tzw. „rumuny”? Kiedyś szczyt marzeń, w sumie to i dzisiaj gdybym takie znalazł, bez zastanowienia bym je kupił.
Teraz przerzuciłem się na obuwie znacznie wygodniejsze (głównie trekingowe), chociaż w taki deszczowy dzień jak dzisiejszy, glany to najlepsze rozwiązanie. Na szczęście nie muszę dziś nigdzie wychodzić.