
Jakiś tydzień temu, potrzebowałem zapełnić czymś kilka godzin. Wewwnętrzny impuls pchnął mnie do kina, na film „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”. Tytuł wydał mi się dość dziwaczny, acz intrygujący, no bo przecież cóż takiego, może znajdować się na bilbordach za Ebbing, Missouri? A kiedy przeczytałem, że film ten zdobył kilka Złotych Globów, w tym za najlepszy dramat, zaciekawiony, ale bez większych oczekiwań (nie czytałem żadnych recenzji, nie oglądałem trailera), zasiadłem w sali kinowej. Po jakiś dwudziestu minutach reklam, przerywanych nielicznymi zapowiedziami filmowymi, zaczął się w końcu seans. Już na samym początku widzimy trzy, zapuszczone bilbordy, które mija wielki, amerykański kombiak Okolica jakby znajoma, przypominająca trochę Góy Opawskie, albo Kotlinę Kłodzką, a później… I tutaj muszę przerwać tę opowieść, żeby nic nie spoilerować. Film, jest po prostu świetny i nie chcę nikomu odbierać niespodzianek, które przygotował reżyser. Z tego też powodu, nie wrzucam tutaj trailera, bo każda scena została tutaj odpowiednio zaprojektowana i każda jest tak samo ważna dla całości. Film, podejmuje dosyć ciężką tematykę, ale ostał skonstruowany tak, że wielokrotnie wybuchamy śmiechem. „Trzy bilbordy…” to mocna opowieść o nadziei, a właściwie jej braku, odwadze, rozpaczy, determinacji, o ludzkich słabościach i wielkiej sile. Jednym z największych atutów filmu są aktorzy. Frances McDormand to kobiece wcielenie Clinta Eastwooda. Po prostu rozwala. Solidnie zapracowała na Złotego Globa i będę jej gorąco kibicował w drodze po Oscara. Nie można także zapominać o roli Sama Rockwella (również Złoty Glob), niezrównoważonego policjanta, ale w takich rolach jest on doskonały. Zresztą, nie ma tutaj słabych ról. Obsada jest doskonała, podobnie jak scenariusz (kolejny Złoty Glob), czy reżyseria, za które odpowiedzialny jest Martin McDonagh, twórca naprawdę niezłego „Najpierw strzelaj, później zwiedzaj”. O mocy tego filmu świadczy też to, że mija tydzień, a on nadal siedzi w mojej głowie, czego nie odczuwałem już od bardzo dawna. Przy masie filmów i seriali, którą pochłaniam, to faktycznie coś niezwykłego. Ale film Martina McDonagha jest wyjątkowy. Przywraca nadzieję w kino, w którym film może być o czymś, ale wcale nie musi być nudny, może zmuszać do refleksji, nie będąc jednak przeintelektualizowany. Może połączyć poważne i dość tragiczne tematy, ze sporą dawką humoru. To taki film, w którym każda kolejna scena jest prawdziwą perełką. Mam nadzieję, że film ten otrzyma kilka Oscarów, bo gdyby nie nagrody i nominacje, z pewnością nie trafił by do naszych kin.
