Rocketman
Na samym wstępie muszę wspomnieć o tym, że nie znoszę filmów, w których śpiewają. No może z pominięciem Blues Brothers, ale to chlubny wyjątek. Chorobliwie nie znoszę musicali. Filmy, w których nagle przerywa się dialog i bohaterowie zaczynają się uzewnętrzniać poprzez śpiew, a czasami o zgrozo jeszcze tańcząc, po prostu mnie odrzucają. A tu takie zaskoczenie. Nie dość, że nie zrezygnowałem z oglądania Rocketmana, to na dodatek obejrzałem go z ciekawością. A zabrałem się do tego ze sporym sceptycyzmem, wynikający z bardzo nieudanej biografii Queen jaką był koszmarny Bohemian Rhapsody. Rocketman był jednak sporym zaskoczeniem, bo chociaż nie jestem fanem Eltona Johna, to film bardzo mi się podobał. Już sama konwencja była bardzo ciekawa. W Bohemian Malek próbował, aż do przesady stać się Freddiem, przez co film stał się karykaturalny, tu grający Eltona, Taron Egerton interpretuje odtwarzaną postać. Wielką zaletą tego filmu jest to, że za miast muzyki z playbacku Egerton sam śpiewa piosenki swojej postaci. Są one zresztą odpowiednio dobrane, stając się częścią opowieści. Bohemian Rhapsody był właściwie filmem o niczym. Ani w sumie nie opowiadał o zespole (zmieniono i uproszczono wiele faktów), ani o Mecurym. Rocetman to przede wszystkim opowieść o wyobcowaniu, o poszukiwaniu akceptacji i miłości. A do tego jeszcze zrobiony w bardzo ciekawej formie.
Władcy chaosu
Władcy chaosu to film “oparty na prawdzie… i kłamstwach… oraz wydarzeniach, które wydarzyły się naprawdę”. Ciężko mi jest ocenić ten film, bo jego temat jest dla mnie dość osobisty. Sam pamiętam jakie ogromne wrażenie, gdzieś na początku lat 90-tych, wywalała na nas muzyka, która przywiało z Norwegii. Takie grupy jak Mayhem, Darkthrone, czy jednoosobowy projekt Burzum, powalały świeżym i po części druzgoczącym podejściem do metalu. I ten właśnie moment został pokazany w filmie. Znudzeni młodzi Norwegowie, próbują znaleźć własne miejsce na świecie, poświęcają się muzyce, chcąc tworzyć jak najbardziej ekstremalne rzeczy. Bo metal, bez względu na to czy był on blach, death, czy też trash, to przede wszystkim rodzaj buntu. Tym razem jednak bunt oraz pewnego rodzaju poza, połączona z balansowanie na granicy, doprowadziły do tragedii. Można się przyczepić do kilku rzeczy, jak dobór aktorów (Emory Cohen w roli Varga). Najbardziej jednak doskwierała mi zbyt mała dawka muzyki. Ten film powinien być budowany metalem. Cały czas jest mowa o rewolucji dokonanej przez Mayem, ale tego niestety nie słychać.

Bardzo rzeczowe recenzje, pozdrawiam
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki
PolubieniePolubienie