Podczas tegorocznej gali rozdania Oskarów, nagrodą dla najlepszego aktora, został wyróżniony Jeff Bridges, za rolę w filmie „Szalone serce”. Niewątpliwie Bridges, to jeden z najlepszych amerykańskich aktorów i chociaż kilkakrotnie był już nominowany, złotej statuetki dotąd nie otrzymał. Skoro w końcu został nagrodzony, należało zmierzyć się z tym filmem. Zmierzyć dość dosłownie. Dawno nie oglądałem tak nudnego filmu. Bardzo ciężko było wytrzymać prawie dwie godziny jakie trwał. Historia podstarzałego muzyka country, któremu przez trzydzieści lat grania, niewiele osiągnął, a jego życie to przejazd z jednego miasteczka do drugiego, zagranie szybkiego koncertu w jakiejś knajpie lub kręgielni, później przygodny seks z szukającą potwierdzenia swej kobiecości pięćdziesiątką i morze whisky, która stanowi jego główny posiłek. Nagle pod wpływem zauroczenia (a może zakochania), postanowi on zmienić swoje życie. Niewiele osiąga w strefie uczuć, jednak przemiana okazuje się trwała. Ot i cała historia, dość prosta i banalna, film nie ma też większego przekazu. Jednym słowem, nuda. Jedną z niewielu jego zalet jest kreacja Bridgesa, ale i tak to tylko cień tego,co zrobił on w „Big Lebowskim”, czy też w „Fisher Kingu”. To stuprocentowy profesjonalista i nawet w takim gniocie zagrał na całego. Kilkakrotnie spotkałem się z opinią, że jest to film bliźniaczo podobny do zapaśnika. Nie mogę się jednak z tym zgodzić. Podobna jest tylko postać podstarzałego i upadłego gwiazdora. Tamten jednak wierzył w to co robi. Inaczej też skończył. No i do tego fenomenalny Mickey Rourke, który musiał dać z siebie znacznie więcej od Bridgesa, jego postać była bez porównania trudniejsza, a Rourke zagrał ją po mistrzowsku.
Nie polecam „Szalonego serca”, może tylko fanom muzyki country, którym ja jednak nie jestem, więc nie potrafiłem odnaleźć w tym obrazie nicinteresującego.