Kiedy krople krwi, zranionego Uranosa, opadły na Matkę Ziemię zrodziły się z nich trzy siostry. Były to Erynie, te, których imion nie można wypowiadać, Panie Łaskawe, boginie zemsty. Kiedy zbrodniarz wywinie się wymiarowi sprawiedliwości, dla bliskich jego ofiar, one pozostają ostatnią nadzieją. Przed nimi nie ucieknie, a ich wyroki są wyjątkowo okrutne.
Kiedy dowiedziałem się, że Marek Krajewski porzuca swój cykl kryminałów o Eberhardzie Mocku, na rzecz bliźniaczo podobnej serii, której akcja toczyć by się miała we Lwowie, poczułem spore rozczarowanie. Nie dość, że przywiązałem się do głównej postaci, to jeszcze żal było rozstawać się z ukochanym Wrocławiem. Pomimo tego ze sporym zainteresowaniem sięgnąłem po najnowszą powieść Krajewskiego „Erynie”, która niedawno się ukazała. I muszę przyznać, że nie żałuję. Krajewski jest świetnym rzemieślnikiem, dzięki czemu tej książki się nie czyta, ją się pochłania. Myślę, że przynajmniej częściowo udało mu się oddać klimat przedwojennego Lwowa. Mamy tu dokładny opis miasta, wzbogacony wszechobecną, niezwykle barwną, lwowską gwarą. Szybko też zaakceptowałem głównego bohatera, komisarza Popielskiego. Może za bardzo przypomina Mocka, ale ma również sporo cech, które odróżniają go od wrocławskiego pierwowzoru. No i co najważniejsze, nie jest to kryształowy policjant, jakich tworzy się w Hollywood. Nie powala urodą, balansuje na granicy prawa, niejednokrotnie je przekraczając, jeśli stoi ono na przeszkodzie w ujęciu zbrodniarza. Zrobi wszystko by winny otrzymał należną mu karę. Kierują nim Erynie, stanowi ich narzędzie. Więc kiedy na podwórzu jednej z lwowskich kamienic odnalezione zostaje ciało kilkuletniego chłopca jest tylko jeden człowiek, który może odnaleźć i ukarać sprawcę.
Krajewski wykonał kawal dobrej roboty. Z niecierpliwością czekam na kolejny odcinek jego lwowskiego cyklu.