O swoim stosunku do podróżowania już kiedyś pisałem – nienawidzę tego. Jestem straszliwie przywiązany do mojego terytorium. Czasami zdarza się jednak tak, że czy chcę tego, czy też nie, muszę mój mały świat opuścić. Takich sytuacji staram się jednak z całych sił unikać, więc dochodzi do nich niezwykle rzadko. Jeszcze mniej prawdopodobne jest to, że miejsce, które odwiedzam, mnie zauroczy (no chyba, że są to góry). Coś takiego właśnie mi się przytrafiło. Zeszły tydzień spędziłem w Belgii. Pominę to, co mnie najbardziej do podróżowania zniechęca, czyli kilkunastogodzinną jazdę autokarem (coś okropnego). Główny cel mojej wizyty w ojczyźnie frytek, czyli Bruksela, nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Za to, kiedy znalazłem się w Brugii poczułem, coś, co niezwykle rzadko mi się zdarza. To miasto mnie zachwyciło. Spędziłem w nim tylko kilka godzin i wciąż o nim myślę. Wspaniała architektura, wąskie uliczki pełne gotyckich i renesansowych kamienic, świadczących o dawnej potędze tego miasta. No i kanały, którymi można się swobodnie po nim poruszać. Szkoda tylko, że moja wizyta w nim była tak krótka. By móc naprawdę poczuć Brugie, musiałbym spędzić w niej przynajmniej kilka dni. Wciąż mam ogromny niedosyt. Biegnąc przez miasto, zobaczyłem jedynie niewielką część jego wspaniałych zakątków. Nie mogłem nigdzie zbyt długo przystanąć, by w pełni oswoić te miejsca. Muszę kiedyś tam wrócić. Pragnę usiąść w jednej z tak licznych tam knajpek, napić się piwa i spokojnie obserwować toczące się wokół życie. Mam wrażenie, że Brugia należy do tych kilku zakątków na Ziemi, które mógłbym uznać za swoje, do których w jakiś sposób przynależę.
A żeby móc przypomnieć sobie klimat tego miasta, można obejrzeć wyśmienitą, czarną komedię „Najpierw zwiedzaj, potem strzelaj”.