Seasick Steve, to jedno z moich największych, bluesowych odkryć zeszłego roku. Jakoś przeoczyłem go przy paździerzowym podsumowaniu zeszłego roku, a przecież nagrania Seasick Steva, mocno poruszyły coś w mojej duszy. Prosta i bardzo surowa muzyka, często grana na instrumentach samodzielnie skonstruowanych przez tego niezwykłego muzyka. Seasick Steve, a właściwie Steve Wold, z branżą muzyczną związany jest od lat 60-tych, grając jako muzyk sesyjny, czy jeżdżąc w trasy jako techniczny. Jednak swoją pierwszą płytę wydał dopiero w wieku 63 lat i to pod naciskiem żony, która po przebytym przez Steva zawale, zmusiła go do nagranie komponowanych piosenek, po to żeby nie przepadły. Efektem jest dziesięć krążków z naprawdę świetną muzyką, czasami nostalgiczną, chociaż głównie jednak porywającą do podrygów. I może brzmi to i wygląda wiejsko, to siłą tej muzyki jest autentyczność i szczerość. Chciałbym, żeby tak wyglądała wiejska muzyka w naszym kraju. Ale dosyć tego gadania, niech przemówi sama muzyka: