Aby osiągnąć sukces nie wystarczy sam talent, potrzeba jeszcze mieć ogromne szczęście. Właśnie taka refleksja nasuwa się po obejrzeniu oscarowego dokumentu, „Sugar Man”. To opowieść o fenomenie popularności w RPA, amerykańskiego muzyka z początku lat 70 – tych, Sixto Rodrigueza, który poza tym krajem, był kompletnie nieznany. Sam zresztą nie zdawał sobie sprawy z ogromnej popularności, jaką cieszył się w Południowej Afryce. Film jest naprawdę świetnie zrobiony. Historia Rodrigueza i jego muzyki, stała się pretekstem do przypomnienia niechlubnej historii RPA, kraju autorytarnego, w którym muzyka była jednym ze sposobów sprzeciwu wobec reżimu, a Rodriguez był jej ikoną, popularniejszy tam niż Beatlesi, Elvis, czy Stonesi. Od kilku dni wsłuchuję się w piosenki Sixto Rodrigueza i wciąż nie mogę uwierzyć w to, że nie zrobił kariery. Niezła, łatwo wpadająca w ucho muzyka i świetne teksty. Często można usłyszeć opinię, że był lepszy od Boba Dylana, ale z tym nie mogę się zgodzić. W filmie uderza skromność muzyka, który musiał porzucić marzenia o sukcesie i mieszkając w Detroit, jednym z najbardziej dołujących amerykańskich miast, ułożył sobie zwyczajne życie, jako robotnik budowlany.
Zastanawia mnie ilu takich Rodriguezów, genialnych muzyków, przepadło w machinie przemysłu muzycznego, która podatna na chwilowe mody, mieli wciąż kolejne talenty, patrząc jedynie na zyski.