Filmy o agencie 007, jak dotąd były gwarancją prostej, nieco schematycznej rozrywki. Trochę mordobicia, pościgi, wątek romansowy, jakieś fantastyczne gadżety, przyprawione aktualną sytuacją międzynarodową ( zimna wojna, innym razem terroryzm), a wszystko to, wstrząśnięte, niezmieszane. Był to pewny przepis na sukces finansowy dla twórców i prostą, niezobowiązującą zabawę dla oglądających. 50 lat i 23 filmy, w który sześciu aktorów wcielało się w tytułowego szpiega Jej Królewskiej Mości. Jakie czasy, taki Bond, i zgodnie z duchem czasu od 2006 roku mamy brzydkiego, drewnianego, mechanicznością ruchów i brakiem mimiki twarzy, mogącego konkurować z cyborgami z „Terminatora”, Daniela Craiga. Tak przynajmniej było w dwóch ostatnich filmach z serii. I tutaj nastąpiło wielkie zdziwienie, kiedy to wybrałem się na ostatnią odsłonę słynnej serii „Skyfall”. Blisko dwu i półgodzinne widowisko, w którym wcale nie dominują pościgi, wybuchy i inne klocki, z których dotąd konstruowano „Bondy”, chociaż i tych tutaj nie brakuje. Najważniejsza zmiana polega na tym, że pojawia się jakiś zmieniony Bond, nie jest już super szpiegiem, który ratuje świat przed wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwami, jakby od niechcenia, pomiędzy drinkiem, a zaliczoną panienką. Ten „nowy Bond” jest po prostu stary, zmęczony, wypalony. Zyskał zupełnie nowy wymiar. Przestał być herosem, a stał się człowiekiem. Ale zabieg ten nie odbiera mu nic z męskości. Teraz staje się prawdziwym twardzielem, zaczyna zbliżać się do postaci, w które tak często wcielał się Clint Eastwood. I muszę przyznać, że Craig doskonale sobie z tym poradził. Przekonał mnie, był prawdziwie zużyty. Po raz pierwszy dowiadujemy się czegoś o prywatnym życiu super agenta, o tym skąd pochodzi. Zmianie uległ nie tylko Bond. Także jego przeciwnik nie przypomina tych dotychczasowych. Jego psychopatyczne postępowanie zostało w pewnym stopniu uzasadnione. Wszystko, co robi ma doprowadzić do zemsty, za okropną krzywdę, jaka została mu wyrządzona.
„Skyfall” jak dla mnie, to najlepszy z filmów o Bondzie, który nie pozwolił mi zasnąć w kinie przez 140 minut, a co najważniejsze, pozostawił niedosyt, który każe mi czekać na kolejną odsłonę cyklu.